Poczet sukcesów PiS
Premier Mateusz Morawiecki w Sejmie
fot: JACEK DOMINSKI/REPORTER/East News

Poczet „sukcesów” PiS. Biznesowe podsumowanie arcytrudnego roku

Katarzyna Witwicka-Jurek
Katarzyna Witwicka-Jurek Redaktor Radia Zet
Michał Tomaszkiewicz
Michał Tomaszkiewicz Redaktor Radia Zet
16.12.2022 11:19

Zaczęło się od podatkowego trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rosło. Inflacja, wojna, kłopoty z nośnikami energii i zmiany systemu fiskalnego w trakcie jego obowiązywania – emocji nie brakowało. Sprawdziliśmy, jak z problemami poradził sobie polski rząd oraz kto według niego był przyczyną niepowodzeń. Grono sprawców jest liczne – od sabotażystów do niepokornych prywaciarzy, czyli wolnego rynku.

Styczeń przyniósł nam nowy podatkowy ład, który w życie wszedł pod swoim drugim oficjalnymi mianem, jako Polski Ład. Reforma fiskalna miała ulżyć Polakom obiecując obniżenie podatków i zwiększenie wypłat na rękę. Niezależni ekonomiści alarmowali co prawda, że między wierszami reformy ukryta jest faktyczna podwyżka obciążeń fiskalnych, rząd zbywał jednak te opinie informując, że większość podatników nie będzie oddawać fiskusowi więcej, niż dotychczas.

Życie błyskawicznie zrewidowało te stwierdzenia zaledwie kilka dni od startu Polskiego Ładu, gdy pierwsi pracownicy otrzymali pensje. System zaczęto łatać prowizorycznie rozporządzeniami (co niekoniecznie było zgodne z prawem), a był to dopiero początek „atrakcji”, jakie zafundował podatnikom rząd.

Posłuchaj podcastu

Polski Ład, czyli wybierz sobie system

„18 mln Polaków zyska na zmianach”, „17 mld złotych zostanie w portfelach podatników”. Czy ktoś jeszcze pamięta o ulotkach, które jeszcze pod koniec 2021 roku zwiastowały dobrą nowinę o dużej reformie podatkowej 1 stycznia? 15 milionów kartek, których druk i dystrybucja pochłonęła ponad 4 miliony złotych z budżetu państwa można wykorzystać np. do palenia w piecu. Krótka historia Polskiego Ładu zakończyła się 1 lipca 2022 roku, zaś zgodnie z radą, którą wiceminister finansów Artur Soboń udzielił na antenie Radia ZET, ulotki promocyjne można wyrzucić, są częściowo nieaktualne.

Rządowa promocja największej w ostatnich latach reformy podatkowej, skupiła się na podatkach. Ulotka uwzględniała informację o wyższej kwocie wolnej od podatku (30 tys. zł), wyższym drugim progu podatkowym (120 tys. zł), nowych ulgach dla rodzin, dla seniorów i pracowników. Nie było jednak słowa o składkach, stąd nie można nie przyznać racji rządzącym, którzy dumnie obwieszczali „obniżamy podatki”. Składka od 1 stycznia stała się bowiem głównym zmartwieniem przedsiębiorców i pracowników.

Na początku roku w życie weszła powszechna zasada, zgodnie z którą składki nie można odliczyć w PIT. Efekt? Pensje netto gwałtownie by zmalały. „Ratunkiem” przed Polskim Ładem miała być ulga dla klasy średniej, która przyniosła więcej zamieszania niż pożytku. Już w styczniu nauczyciele i inni przedstawiciele budżetówki zaczęli zastanawiać się, dlaczego ich pensje „na rękę” były niższe niż w grudniu. Resort nie przewidział bowiem, jak złożona jest nasza rzeczywistość gospodarcza.

Polski Ład, czyli chaos podatkowy
Polski Ład, czyli chaos podatkowy
fot. Marek BAZAK/East News

Płatnik, który nie otrzymał od pracownika PIT-2, nie mógł pomniejszyć zaliczek na PIT o kwotę zmniejszającą podatek. Nie miało to większego znaczenia, gdy kwota ta wynosiła 43 zł. Jednak gdy wraz z kwotą wolną od podatku kwota zmniejszająca podatek wzrosła do ponad 400 zł, różnica w pensji stała się zauważalna. Mało tego, część osób złożyła wcześniej oświadczenie o rezygnacji z ulgi dla klasy średniej w obawie przed zarobieniem zbyt dużo lub zbyt mało, by zmieścić się w widełkach, które ta wówczas zakładała.

Słowem: powstał chaos, który doraźnie próbowano ratować szybkimi rozporządzeniami. Te zezwalały na rozliczanie się „po staremu”. Tak, by klasa średnia nie traciła na reformie. Sztucznie niejako podtrzymywany system podatkowy doczekał się jednak operacji, na którą czekał ponad pół roku. Generalny tuning nastąpił w lipcu, a jego nazwa to Niskie Podatki.

Ta korekta zakładała, że ulgi dla klasy średniej nie będzie, ale za to PIT spadnie z 17 do 12 proc. Zmiany wprowadzone w trakcie roku podatkowego w świetle prawa nie mogą jednak podatnikom szkodzić, na co rząd także znalazł rozwiązanie. „Co jeśli okaże się, że zastosowanie np. ulgi dla klasy średniej w rozliczeniu, da większą korzyść podatkową, niż zastosowanie 12 proc. stawki PIT?” – głosi pytanie opublikowane w dziale „pytania i odpowiedzi” rządowego serwisu gov.pl. Wyjaśnienie resortu finansów najlepiej oddaje trud włożony w przygotowaną reformę.

„W przypadku gdy obliczenie urzędu skarbowego (z ulgą dla klasy średniej i skalą ze stawkami 17 proc. i 32 proc.) będzie korzystniejsze dla podatnika, urząd skarbowy poinformuje go o tym w ciągu 21 dni, a następnie zwróci różnicę. Według naszych szacunków może to być 1 osoba na 1000” – czytamy w wyjaśnieniach Ministerstwa Finansów. Mamy zatem dwa sposoby na rozliczenie podatku i my także nie możemy doczekać się kwietnia 2023 roku.

Polski Ład był nowym problemem, który tylko na chwilę odwrócił uwagę od kłopotu, który nabrzmiewał od wielu miesięcy: systematycznemu wzrostowi inflacji. Celem Narodowego Banku Polskiego jest utrzymanie tempa spadku wartości pieniądze na poziomie 2,5 procent (plus minus jeden punkt procentowy). O realizacji tego założenia musieliśmy zapomnieć jeszcze w 2021 roku. Początek kolejnego roku przyniósł przyspieszenie spadku wartości pieniądza.

Rząd postanowił sięgnąć po ratunek, który wcześniej się już sprawdził, i od 1 lutego 2022 wdrożył tarczę antyinflacyjną 2.0. Cel udało się osiągnąć na kilka dni, a wszystko w atmosferze zrzucania winy za wzrost cen na przedsiębiorców i sklepy, które miały według rządu wykorzystywać sytuację, żeby bardziej się bogacić. Na handlowców został nawet wysłany Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który po przyjrzeniu się cenom musiał się z tezami o „złych prywaciarzach” stawianych przez premiera Morawieckiego dobitnie nie zgodzić.

Tarcza antyinflacyjna 2.0

W ramach rozszerzonej tarczy antyinflacyjnej przede wszystkim obniżono stawki VAT. Trzy kategorie otrzymały zerowy podatek: produkty żywnościowe objęte wcześniej stawką 5 procent, gaz ziemny oraz nawozy i inne wybrane środki wykorzystywane w produkcji rolniczej. Zredukowano także stawki obowiązujące na paliwa (z 23 procent do 8 procent, w tym przypadku obniżono także do minimalnej akcyzę oraz zwolniono stacje z podatku handlowego), ciepło systemowe (do 5 procent) oraz przedłużono obowiązywanie stawki 5 procent na energię elektryczną.

Szczególnie dużo uwagi rząd poświęcił obniżce VAT na żywność. W ustawie zapisano, że w każdym sklepie mają pojawić się kartki informujące o tym, że ceny są niższe dzięki rządowi. Premier Morawiecki w oficjalnych wypowiedziach sugerował, że jeśli ceny po wprowadzeniu tarczy nie spadną, to będzie to oznaczać że kwotę obniżonego podatku do kieszeni zainkasowali sobie handlowcy. Prężne działania w tej sprawie zapowiedział UOKiK, który nawet zorganizował spotkanie z przedstawicielami branży, na której miał ostrzegać przed konsekwencjami ulegnięciu „pokusie” wypracowania większych marż. Kary miały być dotkliwe, a najbardziej drżały przed nimi małe sklepy, które wzrost kosztów dostaw i działalności odczuwały najbardziej.

Z wprowadzenia tarczy antyinflacyjnej 2.0 najbardziej ucieszyli się chyba kierowcy: po obniżeniu podatków cena paliwa spadła w okolice 5 zł. W sklepach obniżki nie były aż tak widoczne, gdyż nie było na nie przestrzeni. Z kontroli, które przeprowadził UOKiK wynikało, że mimo iż ceny wzrosły pomimo czasowego obniżenia podatku, do żadnych nieprawidłowości nie doszło. Taki był po prostu rachunek ekonomiczny. Mimo tarczy ceny w sklepach wzrosły w ciągu roku o około 26 procent – wyliczyli autorzy raportu „Indeks cen w sklepach detalicznych”.

Ekonomiści zakładali, że tarcza będzie obowiązywać co najmniej do wyborów na jesieni 2023 roku. Koszty jej funkcjonowania okazały się jednak zbyt wysokie dla budżetu. Wiceminister finansów Artur Soboń wyjaśnił nam, że obniżka podatków oznaczała zmniejszenie wpływów do budżetu o 2,5 mld zł miesięcznie. Stad po zapowiedziach „ostrożnego” kalkulowania przedłużenia rozwiązań pojawiła się wiadomość, że tarcza zostanie zlikwidowana już na początku 2023 roku.

Rząd stwierdził, że obniżania podatków zabroniła Komisja Europejska. Ta odpowiedziała tłumacząc, że jedyne co wskazała, to konieczność stosowania stawek wynoszących minimum zapisane w dyrektywie i nie ma konieczności wracania do najwyższego możliwego opodatkowania 23 procent.

Koniec tarczy antyinflacyjnej będzie końcem odkładania pojawienia się prawdziwej wysokości inflacji. Dzięki obniżce podatków była ona o około 3-4 punkty procentowe niższa od faktycznej. Między innymi z tego powodu na początku 2023 roku NBP spodziewa się przebicia poziomu 20 procent przez tempo wzrostu cen. Na powrót do celu inflacyjnego poczekamy kilka lat – ceny, których skumulowany wzrost szacowany jest na czas podwyższonej inflacji nawet na ponad 40 procent, już na tym poziomie z nami zostaną.

Wiele czynników napędzających inflację wynika z ataku Rosji na Ukrainę i zdecydowanej reakcji społeczności międzynarodowej, w szczególności krajów Zachodu, które nałożyły na agresora dotkliwe sankcje.

Rosja określana była często jako „stacja paliw”, jako że zaopatrywała Europę w ropę naftową, produkty ropopochodne, gaz oraz węgiel. UE postanowiła odciąć się od rosyjskich nośników energii, żeby nie sponsorować toczonej przez Putina wojny. Polska wyszła trochę przed szereg, wprowadzając już w kwietniu embargo na sprowadzanie i tranzyt węgla z Rosji. Na skutki nie trzeba było długo czekać: w kraju „węglem płynącym” ceny tego surowca błyskawicznie kilkukrotnie wzrosły.

Węglowa epopeja

Węgla wystarczy nam na 200 lat – przekonywał podczas kampanii wyborczej prezydent Andrzej Duda. W rzeczywistości braki zaczęły być widoczne bezpośrednio po wprowadzeniu embargo. Natychmiast pojawiła się luka wynosząca 5-7 mln ton „czarnego złota” – tyle sprowadzano z Rosji na potrzeby polskich gospodarstw domowych ogrzewających się węglem. Podaż znacznie zmalała, popyt nieznacznie wzrósł – rezultat mógł być tylko jeden: znaczy wzrost cen.

Węgiel z dnia na dzień stał się niemal produktem luksusowym. Za tonę surowca trzeba było płacić nawet ponad 3000 zł, a więc trzy raz więcej, niż przed wojną i embargo. Dla Polaków palących w piecach węglowych oznaczało to dramat: za kwotę, która w 2021 roku wystarczała na zakup węgla na całą zimę w 2022 można było kupić raptem jedną tonę.

„Winnymi” sytuacji znów stali się w okołorządowych przekazach „prywaciarze”, którzy prowadząc składy węgla mieli korzystać na panice zakupowej. Rząd postanowił zmierzyć się z problemem i znalazł genialne rozwiązanie: wprowadzenie ceny gwarantowanej.

Już w lipcu prezydent Duda złożył podpis pod ustawą gwarantującą gospodarstwom domowym z wpisem do Centralnej Ewidencji Emisyjności Budynków możliwość zakupienia do 3 ton węgla w cenie nie wyższej niż 996,60 zł. To podana przez ZUS kwota średniego kosztu zakupu tony surowca w 2021 roku.

Prawa weszło w życie jako martwe. Przepisy co prawda obowiązywały, ale ceny gwarantowanej na węgiel nie zaoferował praktycznie nikt. Dlaczego tak się stało? Rząd mógłby hipotetycznie odpowiedzieć, że „Tusk tkwił w szczegółach”, a dokładniej rzecz mówiąc – w propozycji złożonej przedsiębiorcom.

Oglądaj

W ustawie zapisano bowiem, że sprzedawcom za każdą tonę węgla sprzedaną za 996,60 zł należeć się będzie w 2023 roku rekompensata w wysokości niewiele wyższej niż 1000 zł. Nie trzeba być przedsiębiorczym żeby zauważyć, że w chwili gdy tona węgla kosztowała 3000 zł na sprzedaży każdej z nich po cenie gwarantowanej i zaliczeniu przyszłej rekompensaty sprzedawca traciłby około 1000 zł. A w praktyce nawet więcej: po pierwsze z powodu spadku wartości pieniądza powodowanego przez inflację, a po drugie prze zaszyty w ustawie kruczek mówiący o tym, że jeśli w cenie gwarantowanej sprzeda się więcej węgla niż założono, to rekompensata dla partycypantów programu zostanie proporcjonalnie obniżona.

- Proponowana pierwotnie dopłata dla firm zakładała pełną współpracę po stronie składów węglowych. I tu kłania się wolny rynek. My go szanujemy, ale on nie podjął współpracy na tamtych warunkach – skomentował porażkę programu szef rządu w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. Skoro przedsiębiorcy nie chcieli pomóc, rząd postanowił pomóc palącym węglem Polakom w inny sposób. I to był dopiero hit.

Skoro nie można namówić wolnego rynku do dopłacania do kupowanego przez Polaków węgla, to trzeba dać potrzebującym pieniądze, żeby mogli kupić surowiec nawet po wyższych cenach – stwierdzili rządzący. W ten sposób narodził się dodatek węglowy w wysokości 3000 zł na gospodarstwo ogrzewane piecem węglowym. Zapisy ustawy bardzo szybko rozgrzały potencjalnych beneficjentów. Okazało się bowiem, że ustanowienie dopłaty per gospodarstwo zamiast per piec otwierało możliwości uzyskania nawet kilku dodatków na jeden dom. W rezultacie doszło do błyskawicznego rozmnożenia dodatków węglowych.

Sposób był prosty: wystarczyło zadeklarować, że pod jednym dachem mieści się kilka rozłącznych gospodarstw domowych. Komentując lawinę spływających wniosków o wypłacenie dodatku węglowego urzędnicy sarkastycznie skomentowali, że od dawna nic nie wyprowadziło takiego ciosu w instytucję rodziny, jak rządowy dodatek. Małżeństwa nagle „przypominały” sobie, że są w separacji i już razem nie gospodarują, takie same deklaracje padały ze strony dzieci, rodziców, dziadków itp. Portal limanowa.in zwracał uwagę, że lokalny urząd na jeden adres przyjął aż 24 wnioski.

Węglowe eldorado nie doszło jednak do skutku. Mimo zapewnień, że „nie żyjemy w państwie policyjnym” i nikt nie zamierza kontrolować, czy wnioski składane są zgodnie z prawdą. Ostatecznie rząd wprowadził do ustawy o dodatku węglowym poprawki mające uściślić przepisy. Mając kilka miesięcy na rozwiązanie problemu, rząd zaczął zamawiać węgiel „za siedmioma lasami, za siedmioma górami” na przykład z Ameryki Południowej. Gdy surowiec dotarł do Polski, jego jakość była powszechnie kwestionowana, a „czarne złoto” z opóźnieniami trafiało do skupów. Z tego powodu do dystrybucji węgla zostały włączone samorządy – tym razem cena gwarantowana dla klienta końcowego to już 2000 zł. Premier Morawiecki pochwalił się, że obecnie mamy nawet „klęskę urodzaju”, jeśli chodzi o węgiel w Polsce. Czy Polacy się z nim zgodzą, dowiemy się po zimie.

Pod koniec roku jeszcze bardziej palącym problemem stała się inflacja. Rosnące stopy procentowe spowodowały podwyższenie wysokości rat spłacanych kredytów o około 100 procent. Dzięki temu gotówka miała zniknąć z rynku, co zmniejszyłoby popyt i wyhamowało wzrost cen. Rzecz w tym, że poszkodowanym przez inflację rząd postanowił pomóc, wprowadzając wakacje kredytowe i zwalniając w ten sposób pieniądze, które miały trafiać do banków.

Inflacja. Walka z wiatrakami

Wojna w Ukrainie nasiliła problemy, z którymi rząd i społeczeństwo borykali się już wcześniej. Już w styczniu inflacja utrzymywała się powyżej celu inflacyjnego, zaś w marcu ceny rosły już w dwucyfrowym tempie. Atak Rosji na Ukrainę był jasnym sygnałem, by odwrócić się od bogatego w surowce Kremla także gospodarczo, za co zapłaciliśmy dalszym wzrostem inflacji.

Konieczność poszukiwania alternatywnych źródeł surowców odbiła się wyższymi rachunkami za energię i paliwo, co było motorem napędowym podwyżek cen niemalże wszystkiego. Gospodarka to system naczyń połączonych, gdy drożeje gaz lub benzyna, przedsiębiorca, który ponosi dodatkowe koszty, sam skłonny jest podnosić ceny. Wpadliśmy w pułapkę inflacyjną, z której wyjść próbowała zarówno Rada Polityki Pieniężnej, jak i rząd.

Jak RPP walczyła z inflacją
Prezes NBP Adam Glapiński
fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/East News

Ta pierwsza wykorzystała narzędzie jakim jest polityka monetarna. RPP miała jedno zadanie: zdusić popyt tak, by ceny spadły, a przy okazji, by kredytobiorcy nie zbankrutowali. To odpowiedź dlaczego przez jedenaście miesięcy z rzędu wyłącznie podnoszono stopy procentowe. Popyt na kredyty miał spaść, by ograniczyć konsumpcję i wzrost cen. Oberwało się jednak kredytobiorcom, gdyż wraz ze wzrostem stóp procentowych, rosły raty ich kredytów.

 Rząd bohatersko rozwiązał ten problem nakazując bankom, by te dały kredytobiorcom wakacje kredytowe. Taka ulga od spłaty zadłużenia możliwa była od lipca i trwać będzie 8 miesięcy. Tymczasem inflacja nie przestawała rosnąć, co skłaniało rząd do działań interwencyjnych.

Reakcja rządu spotkała się z krytyką. Rządzącym zarzucono bowiem, że dolewają oliwy do ognia i poprzez np. tarczę antyinflacyjną, pobudzają popyt i w konsekwencji pomagają inflacji rosnąć. Rząd miał jasną obronę. Tłumaczył, że inflacja nie ma polskich korzeni. Ceny rosną, bo na zagranicznych rynkach surowce drożeją. Z ust premiera padło nawet hasło „Putinflacja”, które miało sugerować, że gdyby nie wojna w Ukrainie, nie mielibyśmy rosnących cen.

Tymczasem inflacja bazowa (nieuwzględniająca cen energii i żywności, czyli „czynników zewnętrznych”) w październiku sięgnęła 11 proc. Czy zatem winowajców powinniśmy szukać zagranicą? Odpowiedź wydaje się zbędna.

„Inflacja rośnie, ale pensje także”

Chyba Panu, panie pośle. Do argumentacji o rosnących wraz z inflacją pensjach najczęściej uciekali się parlamentarzyści partii rządzącej. Na marginesie, to właśnie politycy od 2021 roku otrzymują najhojniejsze podwyżki. A co z resztą społeczeństwa? Statystycznie sprawa nie wygląda najgorzej.

Przeciętne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw w październiku 2022 r. wyniosło 6687,92 zł – podał GUS. W skali roku pensje wzrosły o 13 proc., zaś wskaźnik inflacji wyniósł w tym samym miesiącu 17,9 proc. Pensje rosną zatem wolniej niż inflacja, co sprawia, że ich wartość realna maleje. Warto przy tym zaznaczyć, że statystyka ma to do sobie, że zrównuje tych, co mają najwięcej i tych, co podwyżki nie widzieli od lat.

 Prym w danych GUS w październiku wiedli górnicy, którzy otrzymali podwyżki i nieco zaburzyli statystykę. Najprawdopodobniej w styczniu dowiemy się z mediów podporządkowanych rządowi, że w grudniu Polacy pobili rekordy zamożności i że przeciętna płaca w gospodarce wzrosła. Będzie to jednak wyłącznie zasługa rocznych premii i dodatków świątecznych. Tymczasem inflacja w styczniu znów wystrzeli za sprawą wspomnianej już modyfikacji w tarczy antyinflacyjnej.

Przez cały rok toczyły się boje o mechanizm, który mógłby pomóc w zmniejszeniu inflacji, poprawić stabilność finansową państwa i pozwolić szybciej uniezależnić się od surowców z Rosji. Krajowy Plan Odbudowy to ogromne środki, po które rząd postanowił nie sięgać. Nawet prezes NBP Adam Glapiński tłumaczył, że poradzimy sobie bez nich, a z PiS można było usłyszeć, że skoro Unia Europejska nie chce nam dać pieniędzy, które nam się należą, to zrobimy sobie własne KPO. Za środki pożyczone w Chinach. Ale w jaki sposób dopływ dziesiątków miliardów euro na polski rynek miałby obniżyć inflację?

KPO niechcianym ratunkiem

- Nie ma co udawać, że te pieniądze nie są potrzebne – stwierdziła minister finansów Magdalena Rzeczkowska. Przygód z KPO mieliśmy w mijającym roku aż nadto. Nie sposób zliczyć, ile razy według rządu wszystko było już uzgodnione i pozostawało tylko czekać na deszcz unijnych pieniędzy. Zawsze „coś” stawało na drodze.

Unia Europejska przedstawiła warunki w postaci kamieni milowych: nie będzie wypłat środków, dopóki kwestionowana jest praworządność w Polsce, symbolizowana przez problem (już zlikwidowanej) Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego oraz zawieszonych przez nią sędziów. Przywróceniu stanu sprzed reformy sądownictwa sprzeciwia się Zbigniew Ziobro, który także nie pozostawił rządowi żadnych wątpliwości, grożąc natychmiastowym rozpadem koalicji w razie spełnienia oczekiwań UE. Oznaczałoby to utratę władzy przez PiS, co wyjaśnia prawdziwe powody braku chęci współpracy z UE.

W grudniu po raz kolejny dowiedzieliśmy się, że koniec problemów z KPO jest bliski. - Komisja Europejska podpisała tzw. ustalenia operacyjne dotyczące polskiego Krajowego Planu Odbudowy - poinformował minister funduszy i polityki regionalnej Grzegorz Puda. Już byliśmy o ogródku, już witaliśmy się z gąską, aż nagle mający projekt ustawy o Sądzie Najwyższym mającym usunąć wady dotyczące praworządności został nagle wycofany z porządku obrad Sejmu. Kwestia tego, czy wygra dobro Polski, czy przywiązanie do rządowych stołków, wciąż nie została więc rozstrzygnięta, chociaż zdaje się, że znów przeważa ta druga opcja.

Co da nam Krajowy Plan Odbudowy oprócz rozruszania gospodarki, nowych inwestycji i przyspieszenia transformacji energetycznej? Środki, które otrzymałaby Polska dotarłyby do nas w euro. Zanim można by je wykorzystać, trzeba będzie kupić za nie złote. Skala transakcji doprowadzi do umocnienia złotego, co z kolei zmniejszy wpływ zewnętrznych czynników inflacjogennych, takich jak ceny nośników energii. Dzięki lepszemu kursowi będziemy płacić za nie mniej w złotych, a to oznaczać będzie spadek inflacji. Czego sobie i Państwu życzymy.

Katarzyna Witwicka-Jurek
Katarzyna Witwicka-Jurek

Dziennikarka z wykształceniem ekonomicznym. Najlepiej czuje się w biznesie. Lubi podatki - niekoniecznie płacić, lecz zgodnie z misją dziennikarza – objaśniać. Wcześniej związana z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. Obecnie pracuje w redakcji portalu RadioZET.pl. Interesuje się klasyką rocka, sporami politycznymi i historią myśli ekonomicznej.

katarzyna.witwicka@radiozet.pl
Twitter: https://twitter.com/KWitwicka

Michał Tomaszkiewicz
Michał Tomaszkiewicz

Entuzjasta nowych technologii, który karierę dziennikarską zaczął w tradycyjny, papierowy sposób, od „Kuriera Lubelskiego”. Następnie przeprowadził się do internetu, gdzie zajmował się ICT i biznesem na pclab.pl i itbiznes.pl, publikując także w „IT Resellerze” oraz „Cyfrowej Polsce”. Od 2016 roku związany z ukochanym Antyradio.pl oraz RadioZET.pl. W ostatnim czasie dotknięty depresją klimatyczną, na której leku poszukuje w elektromobilności na AutoVolta.pl. Twitter: @_MTomaszkiewicz, e-mail: michal.tomaszkiewicz@radiozet.pl.

logo Tu się dzieje