Schnepf: USA potrzebują prezydenta, który będzie mówił prawdę. Taki jest Biden
Donald Trump wprowadzając się do Białego Domu, nie rozumiał, jaka jest rola prezydenta. [...] Był głęboko rozczarowany tym, że prezydent nie może wszystkiego, jak Putin w Rosji – mówi Ryszard Schnepf. W rozmowie z RadioZET.pl dyplomata i były ambasador RP m.in. w Waszyngtonie chwali natomiast przyszłego przywódcę Stanów Zjednoczonych Joe Bidena oraz przewiduje, jak będą teraz wyglądały relacje polsko-amerykańskie.
.

- - Zwolennicy Donalda Trumpa zaczynają przypominać sektę, gotową umierać za swojego przywódcę – uważa Ryszard Schnepf, komentując awanturę po wyborach prezydenckich w USA oraz niechęć odchodzącego prezydenta do uznania swojej porażki.
- - Trump wprowadzając się do Białego Domu, nie rozumiał, jaka jest rola prezydenta. [...] Był głęboko rozczarowany tym, że prezydent nie może wszystkiego, jak Putin w Rosji – przyznaje b. ambasador RP w Waszyngtonie w latach 2012-16.
- Zdaniem dyplomaty, Ameryce potrzebna jest prawda – prezydent, który będzie mówił, jak się sprawy mają, który będzie uczciwy, współczujący, empatyczny. - Taki jest Joe Biden – dodaje.
- - Nie sadzę, by [Biden] w 2024 miał ochotę startować. Myślę, że za cztery lata nadejdzie czas zmiany generacyjnej – sugeruje Schnepf.
- W jego opinii postawa polskich władz – m.in. spóźnione gratulacje dla Bidena - to akt rezygnacji z dobrych relacji z nową administracją USA, na zasadzie „trudno, to już nie będzie prezydent nam sprzyjający". - Z tego dziwnego tekstu przebija niechęć i lekceważenie – twierdzi.
Mikołaj Pietraszewski (RadioZET.pl): Do Donalda Trumpa dotarło w końcu, że przegrał wybory?
Ryszard Schnepf*: Myślę, że dotarło.
To o co mu jeszcze chodzi?
O utrzymanie kontroli nad ruchem poparcia. Stąd przedłużające się napięcia, kwestionowanie wyników, podważanie wiarygodności instytucji, które zajmują się wyborami. Trump i jego środowisko doprowadzili do sytuacji, w której opinia publiczna, amerykańska i światowa, obserwowała te wydarzenia, z pewną dozą napięcia i niepewności, wyczekując wyników głosowania w Kolegium Elektorów.
Które zawsze było czystą formalnością.
Ale to też zaszłość z dalekiej historii, gdy obawiano się, że prezydentem może być wybrany dyktator. Dlatego trzeba było utrzymać kontrolę ze strony klasy politycznej.
W naszych czasach rzeczywiście było to wyłącznie potwierdzenie wyników z poszczególnych stanów. Nawet w 2000 roku, gdy różnica między George’em W. Bushem a Alem Gore’em była niewielka - wówczas wystarczyło, by dwóch elektorów przeniosło swoje głosy na drugiego kandydata – nikt się tym nie emocjonował. W tym roku także wszyscy zagłosowali zgodnie z wynikami w stanach.
Ale miały miejsce wcześniej takie przypadki, że elektorzy się wyłamywali i przekazywali głosy na kogoś innego niż zwycięzca z ich stanu?
Tak, i to nawet cztery lata temu. W stanie Washington trzech elektorów zamiast na Hillary Clinton, zagłosowało na trzeciego kandydata, Colina Powella, co jednak nie wpłynęło na ogólny wynik wyborów.
Trump liczył na to, że Sąd Najwyższy, zdominowany przez konserwatystów, będzie mu przychylny. Ale chyba nawet ta instancja go „rozczarowała”.
Proces zatwierdzania wyników wyborów jest dość skomplikowany i odbywa się na wielu poziomach. W poszczególnych stanach dokonywała się tzw. certyfikacja. Wszystkie stany musiały potwierdzić wynik.
Trump nie weźmie udziału w inauguracji Bidena i nie zadzwoni z gratulacjamiDalej była skarga do Sądu Najwyższego, którą złożył prokurator generalny Teksasu, a która została dosłownie zmiażdżona. Były też próby podważenia wyniku w Pensylwanii. Tam główną rolę odgrywał adwokat Trumpa, Rudy Giuliani. To był dość żenujący spektakl, sędzia zdyskredytował te argumenty, a właściwie ich brak.
Teoretycznie rzecz biorąc, istnieje jakakolwiek prawna możliwość, by Trump odwrócił wynik wyborów na swoją korzyść?
Jest jeszcze jeden etap, w zasadzie symboliczny, ale mogący wywołać dyskusje czy spięcia: przeliczanie głosów elektorskich podczas połączonej sesji Izby Reprezentantów i Senatu. Ciekawe jest to, że ten proces będzie nadzorował wiceprezydent Mike Pence, który z racji swojej funkcji jest jednocześnie przewodniczącym Senatu. Co zabawniejsze, po poprzednich wyborach nadzorem zajmował się Joe Biden, wówczas odchodzący wiceprezydent.
Przy tej okazji członkowie Izby Reprezentantów mogą wnosić zaskarżenia, ale zważywszy na układ sił, nie mają one większych szans na powodzenie. Mogą jednak stanowić kolejny krok w budowaniu u części Amerykanów przeświadczenia, że wybory zostały sfałszowane, że to spisek. Określiłbym to jako próbę budowy takiej swoistej religii wyborczej.
Brzmi znajomo. Jak „religia smoleńska”.
Cieszę się, że pan redaktor to powiedział, bo w oczywisty sposób w naszym kontekście narzuca się to porównanie. Jedna trzecia Amerykanów może uważać, że Biden nie jest legalnie wybranym prezydentem, mogą kwestionować jego mandat i decyzje. To oczywiście bardzo szkodliwe, bo osłabia autorytet państwa.
Myślę, że cały ten proces jest przygotowaniem do budowy ruchu Donalda Trumpa, który z całą pewnością będzie próbował zdominować Partię Republikańską. Pytanie, czy ona da się zdominować. Im dłużej to trwa, to się wydaje raczej niemożliwe. Nawet Mitch McConnell, lider republikańskiej większości w Senacie przyznał, że to Biden został wybrany prezydentem. To wyłom w tym republikańskim murze. Prawdopodobnie większość senatorów i kongresmenów podąży teraz za nim.
Ale siła oddziaływania Trumpa jest znacząca, nie należy tego lekceważyć. Zwłaszcza, że jest moda na taką magię polityczną – przekonanie, że jakieś ciemne siły rządzą poza układem politycznym, zza pleców. Jest ten ruch QAnon…
Ekstremalne teorie spiskowe?
Tak. Trump retweetuje te informacje, a to są niekiedy horrendalne rzeczy, jak np. teoria o spisku ludzi, którzy sprzedają dzieci. Tam jest wiele obrzydliwości, ale część ludzi, nie tylko Amerykanów, lubi wierzyć, że takie siły decydują o naszej przyszłości.
Czyli sugeruje pan, że Trump od początku nie wierzył, że uda się zmienić wynik wyborów i że ta cała awantura to show, polityczny teatr i działanie na potrzeby elektoratu i opinii publicznej oraz budowania swojej bazy?
Moim zdaniem opinia, że Trump jest szalony, jest nieuprawniona. To człowiek wyrachowany, realista i pragmatyk. Całe jego życie świadczy o tym, że zawsze szukał rozwiązań dla siebie korzystnych i w tych działaniach był dość precyzyjny, całkiem inteligentny i przede wszystkim cyniczny.
Ludzie z otoczenia Trumpa próbują mu mówić, że to koniec, a on się uśmiecha i mówi: „Ale ja uważam inaczej”. To nie jest kwestia jego przekonania, tylko pewnej gry, obliczonej na dalsze efekty. To też prawdopodobnie próba osobistej obrony przed możliwymi oskarżeniami, które pojawią się po zakończeniu jego kadencji. Próba zbudowania pozycji herosa, który działał w imię interesu zwykłego człowieka, a teraz może ponieść za to konsekwencje.
W mediach pojawiły się doniesienia, że Trump będzie chciał sam siebie prewencyjnie ułaskawić. Żeby po ustąpieniu z urzędu uniknąć odpowiedzialności karnej. Czy taki fortel jest w ogóle legislacyjnie możliwy?
Mam wątpliwości czy jest możliwy, to już pewnie efekt bujnej wyobraźni. Ale z całą pewnością Trump będzie próbował budować taką atmosferę, by oskarżenie go, nie mówiąc już o ukaraniu, stało się bardzo ryzykownym posunięciem, mogącym doprowadzić do zamieszek czy innych gwałtownych reakcji ze strony jego zwolenników. Oni zaczynają przypominać sektę, gotową umierać za swojego przywódcę.
Myśli pan, że Trump będzie kandydował w wyborach w 2024 roku? Konstytucja mu na to zezwala, a on sam co jakiś czas wysyła takie sygnały.
Nikt nie lubi przegrywać, ale akurat Trump jest w tej materii szczególnie wrażliwy. To było widać w jego wystąpieniach: zawsze wiedział najlepiej, zawsze czuł się zwycięzcą. Jeśli badania wykażą, że miałby szansę w kolejnych wyborach, nie należy tego wykluczać.
Będzie miał wówczas 78 lat. Tyle, co teraz Biden, któremu niektórzy zaglądają w metrykę.
W USA wiek odgrywa nieco inną rolę niż w Polsce. U nas widać fascynację młodością, w Stanach liczy się doświadczenie i wiarygodność. Dlatego wszystkie narracje traktujące o tym, czy Biden podoła czy nie, nie są do końca uprawnione. Przypomnę zresztą przykład jeszcze starszego człowieka, który cieszy się ogromną popularnością wśród młodych ludzi – senatora Berniego Sandersa.
O którym mówi się, że gdyby cztery lata temu to on startował przeciw Trumpowi – zamiast Hillary Clinton – to by wygrał.
Myślę, że byłoby mu bardzo trudno. Akurat w 2015 roku, gdy Demokraci decydowali o tym, kto będzie ich kandydatem, byłem zdania, że powinien to być akurat Joe Biden.
Czyli płynne przejście z wiceprezydentury na najważniejsze stanowisko? To częsta praktyka w amerykańskiej polityce.
Nie tylko dlatego. Przede wszystkim Biden nie ma tak negatywnego elektoratu, nie jest reprezentantem tak elitarnej polityki jak Clinton. Jest człowiekiem środka, jednym z niewielu amerykańskich polityków, którzy mogą łączyć różne skrzydła Partii Demokratycznej.
Okazało się to skuteczne w tych wyborach, gdzie również zwolennicy bardziej lewicowego Sandersa, jak np. Alexandria Ocasio-Cortez – bardzo młoda i wpływowa polityczka – na niego głosowali. W 2016 roku znaczna część zwolenników Sandersa w ogóle nie poszła do wyborów i to pogrążyło szanse wyborcze Clinton.
Mówi pan, że Biden to człowiek środka, potrafiący łączyć różne stronnictwa, od Sandersa do Clinton. Ale wielu uważa za jego główną zaletę fakt, że po prostu nie jest Trumpem. Czy to w takim razie odpowiedni prezydent na trudne czasy? Czy jest na tyle charyzmatycznym liderem, by zaprowadzić Amerykę w nowym kierunku?
Przeciętny obywatel USA ma już dość charyzmy. Ameryce potrzebna jest prawda – prezydent, który będzie mówił, jak się sprawy mają, który będzie uczciwy, współczujący, empatyczny. Taki jest Biden. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że to człowiek, którego od razu można polubić. Ma w sobie mnóstwo ciepła, potrafi dotrzeć do ludzi z różnych warstw społecznych.
Miał pan okazję osobiście go poznać?
Tak, i to w wyjątkowych okolicznościach. Myślę, że w ramach korpusu dyplomatycznego w Waszyngtonie mało kto gościł Joe Bidena w swojej rezydencji. Wiedział nawet dokładnie, w jakim wieku są moje dzieci. Przyniósł im w prezencie pluszaki, kopie Champa – owczarka niemieckiego, którego wciąż ma.
Miłe z jego strony.
Więcej niż miłe. Przyszedł z tymi pieskami i powiedział moim dzieciom, żeby odwiedziły go w rezydencji i poznały prawdziwego Champa. Myślałem, że to żart, ale ten pies naprawdę istnieje (śmiech). Teraz zamieszka w Białym Domu. Mam też do dziś list od Bidena, z podziękowaniami. To pokazuje kulturę tego człowieka.
Jakie największe wyzwania stoją przed nim w tej kadencji?
Zważywszy na stan pandemiczny, to oczywiście walka z koronawirusem. Stany Zjednoczone są krajem najbardziej dotkniętym przez Covid. Liczba zakażeń i zgonów jest przerażająca.
Epidemia uwypukliła słabość tamtejszej służby zdrowia. Fakt, że np. wielu Amerykanów nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego.
Amerykanie są generalnie konserwatywni. Tak, jak nie będą chcieli zmieniać swojego systemu wyborczego - choć niektórzy podnoszą tę kwestię – tak samo jeśli chodzi o system opieki zdrowotnej. Przyzwyczajają się, uważają, że to jest dobre. A pandemia wykazała, że zmiana w tym obszarze jest potrzebna.
Joe Biden: W walce z Covid-19 "najciemniejsze dni" jeszcze przed namiJeśli prawdą jest, że ponad 50 mln Amerykanów nigdy w życiu nie było u lekarza, to są to szokujące dane. Dzieje się tak, bo wizyty lekarskie są niezwykle kosztowne. Nawet drobny problem zdrowotny może doprowadzić do ruiny na całe lata. Rozmawiałem kiedyś z zatrudnionym u nas Amerykaninem. Pytałem go, co będzie, jeśli złamie nogę albo będzie miał nowotwór. Odpowiedział, że na pewno nie zachoruje.
Czyli udawanie, że nie ma problemu i że to nas nie dotknie?
To taka obrona przed możliwym nieszczęściem przez wiarę w to, że będzie lepiej, inaczej. Ale wiemy też, że ta wiara nie zawsze się sprawdza w rzeczywistości. Pandemia koronawirusa udowodniła chyba wszystkim Amerykanom, że opieka zdrowotna jest niezwykle istotna. Zwłaszcza w środowiskach z różnymi korzeniami etnicznymi. Bo wszystkie badania pokazują, że najbardziej dotknięte, przez liczbę zgonów, zostały środowiska Afroamerykanów.
Z czym jeszcze Biden musi się zmierzyć?
Przede wszystkim z problemami wewnętrznymi Ameryki. Musi zadbać nie tylko o swoich wyborców, ale o wszystkich obywateli. Zasypać rów, który powstał po kadencji Trumpa. Pojawią się uspokajające gesty i słowa w przestrzeni publicznej. Chodzi o uznanie, że wszyscy, nawet zwolennicy Trumpa, są Amerykanami i że należy im się zrozumienie.
W tym duchu zabrzmiało jego listopadowe przemówienie w Delaware, zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów – było koncyliacyjne, wspólnotowe, łączące.
Tak, choć charakterystyczne – a obserwuję to uważnie – że już wystąpienie, które Biden miał po głosowaniu elektorskim, było trochę ostrzejsze. Właściwie po raz pierwszy dosyć ostro skrytykował Trumpa. To znak, że ma poczucie siły. Trudno się zresztą dziwić, bo uzyskał absolutnie rekordowe poparcie, ponad 83 mln głosów. Różnica między nim a Trumpem też jest ogromna, ponad 7 mln głosów.
Amerykanie obliczyli, że aby być zupełnie pewnym wygrania wyborów, trzeba mieć przynajmniej 5 mln więcej w skali kraju. Hillary Clinton miała 3 mln więcej, a przegrała.
No właśnie, mamy system, w którym można mieć w skali kraju kilka milionów głosów mniej i wygrać. Czy to nie jest archaiczne rozwiązanie? Czy Amerykanie nie chcieliby takiej ordynacji jak w Europie – gdzie wygrywa ten, kto po prostu uzyskuje więcej głosów w głosowaniu powszechnym?
Przede wszystkim, obecny system pomaga Republikanom. Dlaczego? Bo dla nich oparciem są przede wszystkim stany rolnicze, mniej zurbanizowane. W większych ośrodkach miejskich wygrywają Demokraci, bo miasta historycznie, nie tylko w USA, są bardziej liberalne. Nawet w Nebrasce jeden okręg wyborczy, gdzie znajduje się duże miasto, zagłosował na Bidena, a pozostałe, mniej zaludnione, na Trumpa.
Gdyby wybory odbywały się tak, jak u nas, wówczas de facto głosy obydwu wybrzeży – wschodniego i zachodniego – decydowałyby o tym, kto będzie prezydentem. Środkowe stany, jak Idaho czy Montana, nie miałyby zupełnie nic do powiedzenia, bo mieszka tam kilkadziesiąt razy mniej wyborców niż np. w Kalifornii.
Czyli to byłby system zabetonowany z korzyścią dla Demokratów?
W oczywisty sposób prezydentem byłby zawsze Demokrata.
Ale z drugiej strony jestem sobie w stanie totalnie wyobrazić, że gdyby było odwrotnie i gdyby struktura demograficzna i geograficzna faworyzowała Republikanów, to oni nigdy by tego systemu nie zmienili.
Prawdopodobnie tak (śmiech). Ten system jest wynikiem kompromisu, pochodzi jeszcze sprzed powstania Stanów Zjednoczonych. Poszczególne prowincje, wtedy jeszcze kolonie brytyjskie, nie zgodziłyby się na to, żeby regiony mniej zaludnione i słabsze ekonomicznie, nie miały żadnego wpływu na wynik wyborów czy uchwalanie podatków.
Dlatego m.in. skonstruowano ten niezwykły system wyborczy, nie tylko przy wyborze prezydenta, ale też w kontekście wyborów do Kongresu. Przypomnę, że do Senatu z każdego stanu – niezależnie od liczby mieszkańców – wybiera się zawsze po dwóch senatorów. Taką samą liczbę. Co oznacza, że aby np. zostać senatorem z Nowego Jorku, trzeba uzyskać przynajmniej 3,5 mln głosów poparcia, a w Dakocie Północnej wystarczy 140 tys. Tam się właściwie uprawia lokalną politykę, ale waga senatora przy okazji głosowań jest taka sama.
Oczywiście, można wiele rzeczy kwestionować, powątpiewać w ich zasadność. Ale w tym systemie chodzi o to, by nieco wyrównać szanse między poszczególnymi częściami państwa. Trzeba też pamiętać, że aby dokonać zmian wyborczych, muszą się na to zgodzić wszystkie stany, musi to być jednoznaczna decyzja. Trudno się spodziewać, by stan, który ma małą populację, zgodził się całkowicie zrezygnować z wpływu na to, kto będzie prezydentem.
Czyli nie spodziewa się pan żadnej modyfikacji tego systemu w najbliższych latach?
Raczej nie. To byłaby rewolucja polityczna, prowadząca prawdopodobnie do całkowitej przebudowy systemu partyjnego. A zwłaszcza w sytuacji obecnego kryzysu, najważniejszym celem dla Ameryki będzie ustabilizowanie systemu, likwidacja szkód, jakie powstały po kadencji Trumpa i przywrócenie Amerykanom wiary, że mogą być godnie reprezentowani.
Czego się pan spodziewa po Bidenie na arenie międzynarodowej?
Głównym wyzwaniem dla USA będą w dalszym ciągu Chiny, które prezydenturę Trumpa wykorzystały, by umocnić swoją pozycję, także w Europie i innych częściach świata. Na Bliskim Wschodzie, mimo mocnej tam pozycji Ameryki, są kraje, które kupują szczepionkę na Covid czy uzbrojenie w Chinach. Z kolei Turcja kupuje broń w Rosji.
Z całą pewnością wyzwaniem będzie także przywrócenie jedności sojuszniczej. Mam tu na myśli dobrą komunikację z Unią Europejską – której Trump po prostu nie lubił, nie rozumiał, lekceważył – oraz stworzenie dobrej atmosfery w ramach NATO. Żeby amerykański prezydent już nie wyjeżdżał wcześniej ze szczytu, bo tak nie znosi tego wielostronnego porozumienia.
Wszystko po to, by mieć mocniejszą pozycję nie w wojnie, a w negocjacjach z Chinami. Te sprawy amerykańska administracja będzie rozwiązywać w formie dialogu, w niektórych kwestach pojawią się ustępstwa. Ale będziemy także mieli do czynienia z twardą postawą, jeśli chodzi o warunki prowadzenia handlu międzynarodowego.
A relacje z Rosją?
Też oczywiście pozostaną wyzwaniem. Biden, podobnie jak reszta Demokratów, nie mają złudzeń, co do Putina. Uważają go za autokratę.
W przeciwieństwie do Trumpa, który do Putina miał słabość i któremu prezydent Rosji w pewnym sensie imponował.
To było wyraźnie widać choćby podczas konferencji prasowej po spotkaniu obydwu prezydentów w Helsinkach, podczas której Putin wyraźnie dominował.
Słynna konferencja, podczas której Trump przyznał, że ws. rzekomej ingerencji Rosji w wybory 2016 „nie ma podstaw, by nie wierzyć Putinowi”?
Można powiedzieć, że złożył donos na własne służby. Z kolei Putin publicznie wystawił świadectwo dobrego zachowania dla Trumpa. To był żenujący spektakl, pokazujący kompleks, jaki Trump miał wobec Putina, któremu najwyraźniej zazdrościł swobody działania.
Różne amerykańskie źródła potwierdzały, że Trump wprowadzając się do Białego Domu, nie rozumiał, jaka jest rola prezydenta. Nie chciał się nawet zapoznać z zapisami konstytucji i poprawek, które dotyczą funkcjonowania urzędu. Był głęboko rozczarowany tym, że prezydent nie może wszystkiego, jak Putin w Rosji.
Czyli nowa administracja będzie bardziej nastawiona na konfrontację czy raczej na dialog z Moskwą?
W oczywisty sposób dialog będzie się odbywał. Nikt przecież nie chce konfliktu militarnego, zwłaszcza nuklearnego. Dochodzi tu kwestia odnowienia porozumień nuklearnych, ograniczających zbrojenia. To będą trudne rozmowy, bo oczywistym jest, że Putin będzie oczekiwał ze strony Bidena jakichś ustępstw.
Ale Biden to doświadczony i twardy zawodnik. A patrząc na ludzi, jakich sobie dobiera – a niektórych znam osobiście – mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o politykę zagraniczną, lepiej wybrać nie mógł. Absolutnie pierwsza liga światowa.
Twierdził pan, że wiek Bidena nie musi być problemem. Ale czy on sam wystartuje w kolejnych wyborach za cztery lata czy będzie rządził tylko przez jedną kadencję, a w 2024 kandydatką Demokratów będzie mianowana na wiceprezydentkę Kamala Harris?
Bardzo bym się cieszył, gdyby Biden był w dobrej formie i chciał kandydować jeszcze za cztery lata. Ale nie sądzę, żeby tak się stało. Wrócę do 2016 roku, gdy po cichu mówiono, że to Biden, a nie Hillary Clinton, będzie startował z ramienia Demokratów. Szybko zdementowano te doniesienia. W tamtym czasie Biden bardzo przeżywał śmierć swojego syna Beau, który rok wcześniej zmarł na raka mózgu. Dlaczego o tym wspominam? Myślę, że teraz również trzeba go było namawiać, by kandydował. To nie jest człowiek, który się do tego wyrywał.
Ale jeśli jego kadencja będzie skuteczna i uda mu się choć częściowo zreformować politykę wewnętrzną na tyle, by nie powtórzyła się historia z jakimś populistą podobnym do Trumpa, to będzie on człowiekiem spełnionym. Właściwie już nim jest, dlatego nie sadzę, by w 2024 miał ochotę startować.
Skąd taki wniosek?
Mówię wyłącznie intuicyjnie, nie mam żadnej pogłębionej wiedzy na ten temat. Myślę, że za cztery lata nadejdzie czas zmiany generacyjnej. Ta grupa polityków, po obu stronach barykady, których niektórzy nieładnie nazywają „dinozaurami”, a ja nazywam ich gigantami polityki, po prostu odchodzą.
Kogo pan ma na myśli?
Choćby Republikanów: Richarda Lugara, wieloletniego senatora z Indiany i Johna McCaina, też senatora, z Arizony, a po stronie Demokratów byłego sekretarza stanu Johna Kerry’ego czy właśnie Joe Bidena. Ci ludzie rozumieli Amerykę inaczej i potrafili się porozumieć niezależnie od swoich afiliacji politycznych, kiedy racja państwa była ważniejsza. Potrafili się ze sobą spierać, ale też ze sobą przyjaźnić. Mieli w sobie tyle wzajemnej życzliwości.
Teraz odchodzą i też polityka staje się inna. W coraz większym stopniu rządzą media społecznościowe, jakieś nieformalne grupy, które inspirują wyborców. To nie jest szczególnie dobra perspektywa, ale niestety, tak jest.
A gdzie w tym wszystkim Polska? Pytam, bo rząd PiS zagrał va banque i postawił całkowicie na Trumpa.
Trudno dokładnie narysować taki scenariusz. Wiele mówi tweet prezydenta Dudy i ta depesza gratulacyjna [Andrzej Duda najpierw pogratulował Joe Bidenowi „udanej kampanii”, a oficjalne gratulacje wysłał dopiero po głosowaniu w Kolegium Elektorskim, później niż większość światowych przywódców – przyp. red.].
Biden zapamięta to Dudzie?
Nie sądzę. Z całym szacunkiem, żadne amerykańskie media nie odnotowały listów od polskiego prezydenta. W przeciwieństwie do np. późnych życzeń od Putina czy od prezydentów Meksyku i Brazylii.
Ale to wiele mówi o tym, jak będą te stosunki wyglądały w przyszłości. Trudno uwierzyć, że ludzie, którzy pisali te gratulacje, są tak kompletnie nieprofesjonalni. Sam wybór momentu też jest ogromnie wątpliwy. Mam wrażenie, że to taki akt rezygnacji z dobrych relacji z nową ekipą, na zasadzie „trudno, to już nie będzie prezydent nam sprzyjający".
Prezydent Andrzej Duda pogratulował Joe Bidenowi zwycięstwaZ tego dziwnego tekstu, przebija niechęć i lekceważenie. Ale też próba przypodobania się w końcowej części tego listu wspomnieniem, że ekipa Obamy i Bidena podczas szczytu w Warszawie, zdecydowała o obecności wojsk amerykańskich w Polsce. Szkoda, że jakoś wcześniej prezydent tego nie wyraził, np. podczas wizyty Trumpa, tylko skutecznie omijał ten fakt.
Choć prawdę mówiąc, nie podczas szczytu NATO, tylko już wcześniej Stany Zjednoczone – czego jestem świadkiem – podjęły wiele decyzji wzmacniających nasze bezpieczeństwo.
To jak teraz będą wyglądać relacje polsko-amerykańskie?
Ciągłość w polityce zostanie zachowana. Polska dalej jest członkiem NATO i nie będzie w żaden sposób stygmatyzowana. Nie będzie jednak atmosfery, która jest czasem kluczowa i decydująca dla osiągnięcia danego efektu. Latami pracuje się nad relacjami, kształtuje atmosferę po to, by w którymś momencie skorzystać z tego, co się zbudowało.
Tego tutaj nie ma. Wrażenie jest takie, że Polska pod rządami PiS będzie zmierzać w kierunku narracji osamotnionego państwa, broniącego swojej suwerenności także przed Amerykanami. Brzmi to zupełnie księżycowo, ale nie wykluczam, że tak właśnie będzie.
* Ryszard Schnepf (ur. 1951) - polski dyplomata i wykładowca akademicki, z wykształcenia historyk i iberysta. Ambasador RP w Urugwaju (z akredytacją na Paragwaj) - 1991-96, Kostaryce (z akredytacją w innych krajach Ameryki Środkowej) - 2001-05, Hiszpanii (z akredytacją na Andorę) - 2008-12 i Stanach Zjednoczonych (z akredytacją na Wspólnotę Bahamów) - 2012-16.
Rozmawiał Mikołaj Pietraszewski (RadioZET.pl)