Za informacje warte 16 centów płacili najwyższą cenę

„Oslobodźenje”. Gazeta, która w czasie wojny ukazywał się codziennie
fot. GEORGES GOBET/AFP/East News
Redakcja
20.07.2018 15:30

Na opustoszałym parterze, gdzie pracowali dziennikarze „Oslobodźenje”, zostały tylko maszyny do pisania i szyby powybijane od kul z karabinów maszynowych. Reporterzy mieli wybór – odpuścić albo zejść do podziemi. Wybrali to drugie.

Sobota, 20 czerwca 1992 roku.

Od ponad dwóch miesięcy Sarajewo jest atakowane przez bośniackich Serbów. Nie chcą oni zgodzić się na niepodległość Bośni i Hercegowiny, której zdecydowana większość obywateli ponad trzy miesiące wcześniej w referendum opowiedziała się za odłączaniem od federacyjnej Jugosławii.

Przed nimi zrobili to Słoweńcy i Chorwaci. Władze w Belgradzie w porozumieniu z serbskimi oddziałami w innych częściach Bośni realizują już program walki o czystą etnicznie tzw. Wielką Serbię.

W tej sytuacji – z punktu widzenia Serbów kontrolujących zasoby federacyjnej Jugosławii - problem niezwykle różnorodnej kulturowo Bośni i Hercegowiny trzeba rozwiązać siłowo. Główną areną krwawych walk staje się leżące w dolinie Sarajewo, wówczas liczące ponad 300 tys. mieszkańców. Oddziały serbskiego generała Ratka Mladicia wiosną 1992 roku otaczają je i - ostrzeliwując z okolicznych wzgórz – stopniowo pozbawiają kontaktu ze światem.

Ci, którzy jeszcze mają dostęp do prądu, w tamten czerwcowy wieczór oglądają w wiadomościach telewizyjnych zdjęcia z pożaru bliźniaczych wieżowców w zachodniej części miasta. Płomienie sięgają kolejnych pięter siedziby gazety „Oslobodźenje” („Wyzwolenie”).

To nie tylko jeden z najbardziej poczytnych dzienników w ówczesnej Jugosławii, ale przede wszystkim symbol wieloetnicznej Bośni i Hercegowiny. W jego redakcji pracują bośniaccy Muzułmanie, Serbowie, Chorwaci albo po prostu Jugosłowianie, bo tak mówi o sobie wtedy wielu odrzucających podziały wyznaniowe obywateli.

- Ludzie martwili się, że gazeta przestanie wychodzić. Niektórzy, kiedy następnego dnia rano po godzinie 6 trzymali w rękach kolejne wydanie dziennika, po prostu płakali. Dla nich Oslobodźenjeto był symbol nadziei i tego, że wszystko nadal jest możliwe – wspomina w rozmowie z Radiem ZET Kemal Kurspahić, ówczesny redaktor naczelny „Oslobodźenja”.  

Podczas trwającego ponad trzy lata oblężenia, gazeta ukazuje się codziennie (poza jednym podwójnym wydaniem w dniach 14-15 maja 1992 roku). Kolejne numery dziennika należą do grupy niewielu towarów, które na bieżąco można zdobyć w bośniackiej stolicy. Dla wielu mieszkańców Sarajewa w czasie tamtej wojny „Oslobodźenje” było jednym źródłem informacji.

Dziennikarzy jest 75. Muszą pracować w schronie atomowym – jedynej alternatywie, aby nadal wydawać gazetę. Przenoszą się do niego w sierpniu 1992 roku, dwa miesiące po pożarze, bo latem tamtego roku, w wyniku ciągłych ostrzałów z broni ciężkiego kalibru, siedziba „Oslobodźenja” w końcu się zawaliła. Gazeta i jej autorzy dosłownie schodzą do podziemia - do bunkra pod gruzami budynku.

Zawalona siedziba gazety "Oslobodźenje"
fot. Hedwig Klawuttke/Wikimedia Commons/CC BY-SA 3.0

„Bo jestem dziennikarzem”

Pierwsze strzały padają w Sarajewie 5 kwietnia 1992 roku. Cztery dni później wojna uderza w redakcję w najbardziej osobisty sposób.

9 kwietnia ginie Kjasif Smajlović, 52-letni korespondent z miasta Zvornik przy granicy z Serbią. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej na łamach gazety relacjonował kolejne ataki członków paramilitarnych oddziałów serbskich w tamtym rejonie.

- Dzień przed śmiercią wysłał swoją rodzinę poza miasto z konwojem uchodźców – wspomina Kemal Kurspahić. Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z oddziałem gazety w Tuzli proponowano mu ewakuację z otoczonego przez serbskich nacjonalistów Zvornika. Odmówił. - Powiedział, że on nie wyjedzie ze Zvornika, bo jest dziennikarzem. Czuł odpowiedzialność przed swoimi czytelnikami – tłumaczy Kurspahić.

Miną dopiero 24 lata nim uda się odnaleźć i zidentyfikować szczątki jego ciała w masowym grobie Kazan-baszcza w okolicach Zvornika. Sekcja zwłok wykazała, że przed śmiercią Kjasif Smajlović był torturowany i postrzelony w miednicę.

W czasie wojny w Bośni śmierć ponosi pięciu dziennikarzy „Oslobodźenja”. Gordana Kneżević, która była wtedy zastępcą redaktora naczelnego gazety, szczególnie przeżywa śmierć fotoreportera Salko Hondo.

W lipcu 1992 roku jest on już na emeryturze, ale z uwagi na brak ludzi redakcja pilnie potrzebuje zdjęcia do tematu z Ciglane, jednego z północnych, mniejszych osiedli Sarajewa. Tam mieszkańcom udało się znaleźć ujęcie wody, co w warunkach oblężenia było nie lada sztuką.

 - Zapytałam Salko, czy zgodziłby się zrobić zdjęcie dla naszej gazety, ponieważ mieliśmy historię o człowieku, który odkrył na swoim podwórku źródło wody. Było to blisko targu w Ciglane. Pojechał tam, ale nie wrócił – wspomina była wicenaczelna „Oslobodźenje”. 16 lipca Salko zginął w ostrzale artyleryjskim. Był jedną z ośmiu ofiar śmiertelnych tego ataku.

- Do redakcji przysłano jego ostatnie filmy z aparatu, na których były zdjęcia szczęśliwych Bośniaków, którym udało się znaleźć wodę. Opublikowaliśmy je następnego dnia w gazecie – dodaje.

To był dla niej najtrudniejszy moment tamtej wojny. Od tej chwili nikogo nie chciała wysyłać do pracy w terenie.

Mieszkańcy Sarajewa w lutym 1993 roku. W tle zawalony budynek "Oslobodźenje"
fot. AP Photo/Peter Northall/Fotolink/East News

       

Bez wody, ogrzewania, prądu

Na archiwalnych zdjęciach sprzed ćwierć wieku widać, jak ogromnych zniszczeń w siedzibie gazety „Oslobodźenje” wywołały ciągłe ostrzały. Na opustoszałym parterze zostały tylko maszyny do pisania i powybijane szyby od kul z karabinów maszynowych. 

Nakład dziennika spadł z ponad 50 do zaledwie kilku tysięcy egzemplarzy dziennie. Do rąk czetników trafiało cienkie, liczące średnio od 4 do 12 stron wydanie, za które w sierpniu 1993 roku trzeba było zapłacić 10 tys. dinarów Bośni i Hercegowiny (w przeliczeniu 16 centów). Ta cena nie pokrywała jednak kosztów druku.

Większość dziennikarzy „Oslobodźenja” pracowała z domu i nocami dostarczała teksty do redakcji. W bunkrze zostawali tylko dyżurujący reporterzy. Bez stałego dostępu do wody, ogrzewania i prądu.

- Nasza redakcja znajdowała się w odległości około 100 metrów od frontu – opowiada dalej Gordana Kneżević. Jeszcze przed wojną w 10-piętrowym budynku, gdzie mieściła się nie tylko siedziba dziennika ale i wiele innych instytucji i wydawnictw, pracowało ponad 2 tysiące osób.

Po siedmiu dniach dyżur w bunkrze przejmowali zmiennicy. Kierownictwo dziennika również nie miało taryfy ulgowej. Dla Kemala Kurspahića jeden z przejazdów ostrzeliwanymi ulicami Sarajewa do redakcji w lipcu 1992 roku mógł się zakończyć tragicznie.

- Nie działała sygnalizacja świetlna i każdy jechał najszybciej jak mógł, żeby tylko uniknąć ostrzału snajpera. Sekretarz redakcji prowadził samochód, którym zmierzaliśmy do siedziby gazety na spotkanie. Jechał 160 km/h. W pewnym momencie znaleźliśmy się na linii ognia i uderzyliśmy w radiowóz, przecinający naszą drogę – wspomina ówczesny naczelny „Oslobodźenja”. Po wypadku przez dwa miesiące leżąc w szpitalu, Kurspahić z niepokojem nasłuchiwał wybuchów i wystrzałów. Podobnie jak pozostali pacjenci, w razie zagrożenia nie mógł po prostu ratować się ucieczką.

- Czułem odpowiedzialność za moją redakcję od początku oblężenia. Na spotkaniach z nimi mówiłem: nie wiem jeszcze jak długo to potrwa, nie wiem ilu z was przeżyje, ale jednego możecie być pewni – jak długo Sarajewo istnieje, tak długo będziemy się ukazywać każdego dnia – wspomina Kurspahić.

W czasie, kiedy Kurspahića dochodził do siebie w szpitalu, pracami dziennika kierowała Gordana Kneżević.

- Codziennie drukowaliśmy gazetę, ale nigdy nie byliśmy pewni czy jutro też się ukaże. Byliśmy pozbawieni prądu, paliwa i możliwości stałego drukowania. Jak tylko pojawiła się elektryczność na kilka godzin, to od razu pracowały prasy drukarskie – przypomina Kneżević.

Dziennikarze korzystali z generatorów prądu. Żeby na cztery godziny uruchomić prasę drukarską, dziennie potrzebowali 100 litrów oleju napędowego. Dziennikarze z trudem zdobywali też niezbędny papier.

Walki o Sarajewo w kwietniu 1992 roku
fot. AFP PHOTO/MIKE PERSSON/East News

- Zmniejszyliśmy liczbę stron. Korzystaliśmy z każdego papieru, jaki tylko znalazł się w mieście. Nawet z przeznaczonego pierwotnie do drukowania plakatów wyborczych – wspomina Kurspahić. Kolportowaniem gazety do wybranych punktów zajmowali się także sami dziennikarze. 700 kiosków, do których przed wojną trafiały kolejne wydania, zostało zniszczonych podczas oblężenia.

Serbowie też czytali „Oslobodźenje”. Nawet, kiedy zrezygnowano z tekstów pisanych cyrylicą. Ale jak mówi Gordana Kneżević, to wynikało akurat z czystego przypadku. W warunkach wojennych redakcja korzystała z maszyn drukarskich starszego typu i miała po prostu dostęp tylko do łacińskich czcionek.

Nie przyświecała temu ideologia związana z protestem przeciwko okupantowi, posługującemu się innym alfabetem. W samym Sarajewie pozostało przecież wielu Serbów, którzy w czasie wojny nie opowiedzieli się za podziałami etnicznymi.

„Kolejna wojna na Bałkanach się nie zdarzy”

Dla Zachodu zespół gazety był jednym z symboli oporu Sarajewa i obrony wieloetniczności Bałkanów. Poza gestami solidarności (Parlament Europejski przyznał dziennikowi w 1993 roku Nagrodę im. Sacharowa za wolność myśli), reporterzy ze stolicy Bośni i Hercegowiny mogli czasami liczyć na wsparcie.

Dla przykładu jednym z konwojów pomocowych organizowanych przez francusko-polską fundację EquiLibre (na jej bazie powstała Polska Akcja Humanitarna) z Polski na Bałkany dla „Oslobodźenja” przywieziono papier i sprzęt drukarski.

O tym, jak w wojennych warunkach pracują dziennikarze z Sarajewa, często donosili korespondenci zachodnich mediów. Jak wspominają wydawcy „Oslobodźenje”, przynosili im informacje o tym, co dzieje się poza oblężoną bośniacką stolicą. Pozwalali korzystać z ich telefonów satelitarnych

Oblężenie Sarajewa ciągnęło się długie 1425 dni. Zakończyła się w 1995 roku. W tym czasie zginęło 11 541 osób.

„Oslobodźenje” przetrwało i nadal pozostaje jedną z głównych gazet na Bałkanach. W jego składzie redakcyjnym nie ma już ani Kurspahića, ani Kneżević. Odeszli z dziennika ponad 20 lat temu.

Zrujnowane w 90 proc. Sarajewo zostało odbudowane. W miejscu zniszczonej siedziby gazety postawiono nowoczesny wieżowiec Avaz Business Centre z pięciogwiazdkowym hotelem.

Otwarcie hotelu Avaz w Sarajewie w 2005 roku
fot. AP Photo/Hidajet Delic/Fotolink/East News

Znacznie trudniej o przywrócenie stabilizacji. Podzielenie Bośni i Hercegowiny po wojnie na pół – na chorwacko-muzłumańską Federację oraz Republikę Serbską – nie rozwiązało problemów, jednak Gordana Kneżević przekonuje: - Kolejna wojna na Bałkanach się nie zdarzy

* W tekście wykorzystano informacje z książki „Prime Time Crime: Balkan Media in War and Peace” autorstwa Kemala Kurspahića oraz z archiwalnych numerów dziennika „Oslobodźenje”.

RadioZET.pl/Piotr Drabik