10 mld zł i 40 tys. nauczycieli potrzeba, by przyjąć nowych uczniów. "Czeka nas edukacyjne tsunami"
- Jeśli mielibyśmy zrobić tak, jak radzi minister Czarnek, to wyglądałoby to mniej więcej tak: dostawcie ławki i uczcie. Tylko w czerwcu staniemy przed ogromnym dylematem: co z zrobić z nowymi uczniami? Przepuścić do następnej klasy? W oparciu o co? I kto ma ich uczyć? Zderzymy się z edukacyjnym tsunami - mówi w rozmowie z portalem RadioZET.pl Sławomir Broniarz, prezes ZNP.

Aleksandra Pucułek: Szacuje się, że do Polski przyjechało 600, 700 tys. dzieci w wieku szkolnym z Ukrainy. Na razie do szkół zapisano ponad 75 tys. Ilu nauczycieli potrzeba, by te dzieci miały właściwą opiekę, edukację?
Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego: - Jeśli posługiwalibyśmy się wskaźnikiem przygotowanym przez Niemców, którzy przyjmowali uchodźców, głównie z Syrii, w latach 2015-2016, to jeden nauczycieli przypadał na 12 cudzoziemców. Gdybyśmy mieli 600 tys. nowych uczniów, potrzeba byłoby więc 50 tys. nauczycieli. Nawet jeśli przyjęlibyśmy, że jesteśmy w nieco lepszej sytuacji niż Niemcy, bo mamy do czynienia z grupą o podobnym języku, zbliżonej kulturze i jeden nauczyciel przypadałby na 15 uczniów, to nadal potrzeba ok. 40 tys. nauczycieli ze znajomością języka ukraińskiego lub takich, którzy mają umiejętności uczenia języka polskiego jako obcego.
Laicy mówią: mamy przecież emerytów, Ministerstwo Edukacji i Nauki dało też możliwość podjęcia pracy przez osoby na świadczeniach kompensacyjnych. Nawet jeśli są wśród nich poloniści, to wątpię, by każdy był w stanie nauczyć cudzoziemca języka polskiego. Metodyka nauczania jest tu inna niż w wypadku uczenia polskiego Polaka.
Nauczyciele emeryci znacznie stracili na Polskim Ładzie. Już w styczniu po wprowadzeniu zmian w systemie podatkowym od wielu słyszałam, że to ich ostatnie miesiące w szkole, bo ich praca bardziej przypomina wolontariat. Docierają do ZNP informacje, czy zostaną w szkołach, by uczyć nowych uczniów?
- Są tacy, którzy są chętni, by pomóc tym dzieciom, ale są też tacy, którzy mówią: zaraz, ja się na to nie godziłem. Jeden nauczyciel parę dni temu opowiadał mi: wezmę siedmioro uczniów z Ukrainy, bo tylu mi dopisali do klasy i będę za te same pieniądze, w zdecydowanie gorszych warunkach edukował? To nie jest tak, że jest przeciwny tym dzieciom, bo im trzeba pomóc, ale nie może być tak, że rząd będzie wywierał presję i w sposób systemowy powtarzał: rozumiecie, trzeba pomóc, bo wojna i za te same pieniądze macie więcej trudniejszych zadań. A tylko patrzeć, jak zaczną się protesty rodziców, którzy stwierdzą, że za chwilę ich dzieci muszą przystąpić do egzaminu ósmoklasisty, matury, pomóżcie im.
Dyrektorzy, nauczyciele znowu zostali zostawieni sami sobie?
- Tak, ale tego już doświadczyliśmy w trakcie pandemii. Szkoda, że MEiN traciło czas w styczniu, lutym, walcząc o „lex Czarnek”, zamiast przygotowywać się do kwestii ukraińskiej, bo widać było, że napięcie na Wschodzie rośnie. Jeśli mielibyśmy teraz robić tak, jak radzi minister Czarnek, to wyglądałoby to mniej więcej tak: dostawcie ławki i uczcie. Nie da się dostawić ławek do pomieszczenia, które ma określone wymiary, bo więcej ławek zwyczajnie się nie pomieści.
Mam wrażenie, że kiedy nie potrzeba, to MEiN wprowadza bardzo ścisłe, odgórne zasady, temu miało służyć np. „lex Czarnek”. A kiedy naprawdę konieczne są jasne przepisy dla wszystkich, to mówi: system jest elastyczny, każda szkoła niech decyduje.
- W Zakopanem w ośrodku ZNP mieszkają teraz dzieci ewakuowane z Winnicy. Jedna z opiekunek słusznie stwierdziła: po co my mamy zapędy przyjęcia takiej ogromnej liczby nowych uczniów? Stwórzmy im warunki do realizowania obowiązku szkolnego na bazie ukraińskiego systemu edukacji zdalnie. Zwłaszcza dla tych, którzy chcą wrócić do swojego kraju. Tak właśnie uczą się dzieci z Winnicy. Część została w Ukrainie, część jest w Zakopanem i wszystkie mają lekcje online według programu ukraińskiego. Gdybyśmy mieli sprzęt, warunki, inne dzieci też mogłyby dalej uczyć się w systemie ukraińskim. Przećwiczyliśmy to w pandemii, wykorzystajmy to.
A tak wysyłamy dzieci do szkół, gdzie uczą się chemii, fizyki, matematyki, nic z tego nie rozumiejąc. Kolega zapisał jednego ze swoich ukraińskich podopiecznych do renomowanego liceum w Warszawie. Nastolatek chodził tam trzy dni. Nie dlatego, że liceum jest złe, ale nie rozumiał tam nikogo, nie wiedział, czy uczniowie np. śmieją się z niego, czy śmieją się tak po prostu, w sposób naturalny. W szkole nie było nikogo, kto mógłby mu wytłumaczyć po ukraińsku, co się dzieje i to spowodowało, że dziecko wróciło do domu.
Do końca tego roku szkolnego zostało trzy, cztery miesiące. Minister Czarnek liczy, że wojna szybko się skończy i duża część uczniów wróci do swojego kraju.
- Oby tak było i wojna skończyła się jak najszybciej.
Patrząc na skalę zniszczenia, trzeba jednak chyba pomyśleć już o kolejnym roku szkolnym. Co od września?
- Zderzymy się z edukacyjnym tsunami. W czerwcu nagle staniemy przed ogromnym dylematem: co z zrobić z tymi uczniami: czy klasyfikować na zasadzie pewnej abolicji do klasy programowo wyższej? Tylko w oparciu o co klasyfikować? Bo rozporządzenia wciąż nie ma, a ci uczniowie na razie nie piszą klasówek, nie dostają ocen, bo często nie mówią po polsku. Lepiej byłoby, gdybyśmy uczyli ich języka, zabierali na wychowanie fizyczne, wydarzenia kulturalne, które pomogłyby im w integracji, dając im pełne bezpieczeństwo.
Tylko musielibyśmy powiedzieć: jeśli chcesz zostać w Polsce, to ten rok szkolny jest dla ciebie niezaliczony, ale we wrześniu spotkasz się ze swoimi rówieśnikami - bo w Ukrainie zaczyna się szkołę w wieku sześciu lat - i będziesz mógł się z nimi integrować na zupełnie innych warunkach, znając język polski nie tylko na zasadzie „dzień dobry”, „do widzenia”. Jeśli na siłę zapiszemy kogoś np. do klasy piątej i we wrześniu poszedłby do klasy szóstej, to nie wiemy, z jaką wiedzą wróci po wakacjach, czego się nauczył, będzie jeden wielki rozjazd.
Naukę języka, integrację zakładają oddziały przygotowawcze. Tylko samorządy dosyć niechętnie je otwierają, nie wiedząc, czy na pewno dostaną dodatkowe pieniądze za nie.
- Samorządy kierując się doświadczeniem, mówią o pieniądzach wtedy, kiedy mają je na rachunku, stąd ich ostrożność. A część samorządów, zwłaszcza tych mniejszych, już ma ogromne problemy finansowe, choćby wynikające z Polskiego Ładu, który zabrał im część przychodów.
Minister Czarnek zrobił jedną fajną rzecz: ogłosił kursy przygotowawcze dla nauczycieli, by móc uczyć dzieci z Ukrainy. Tylko musimy dać pieniądze samorządom na zatrudnianie tych ludzi. Te 40 tys. nauczycieli nie będzie pracowało za Bóg zapłać. Potrzebne są pieniądze i to nie małe.
Według szacunków ok. 10 mld rocznie może kosztować powiększenie liczby uczniów i kadry w szkołach.
- Tak, o takim poziomie musielibyśmy myśleć, ale ponoć od czasów Jana III Sobieskiego rozwijamy się najlepiej. Ponoć państwa Zachodu chciały od nas pożyczać pieniądze, banki i cała gospodarka zarabiają ogromne pieniądze na inflacji. Jeśli jest więc tak dobrze, mamy pieniądze na różne cele, to czemu nie ma na szkołę?
Już w we wrześniu 2021 brakowało nauczycieli. Jeśli mówimy o kolejnym roku szkolnym, to skąd ich brać od września 2022?
- Dobre pytanie. We wrześniu rusza kolejny rok szkolny. Z uczniami z Ukrainy czy bez, ale ten rok szkolny się zacznie. Od wielu nauczycieli słyszałem: nie chcemy pracować w szkole z takim ministrem, w takiej atmosferze, za takie pieniądze. Wtedy nie wchodziła w grę jeszcze kwestia Ukrainy. W samej Warszawie ok. 50 proc. nauczycieli według niedawno przeprowadzonego badania myśli o zmianie pracy. Teraz doszły kolejne zadania związane z nowymi uczniami.
ZNP zwróciło się do MEiN o pilne rozmowy w kontekście dzieci z Ukrainy.
- Chodzi nam tu o trzy kwestie: zwiększenie subwencji, uporządkowanie stanu prawno-formalnego i zwiększania wynagrodzeń nauczycieli. Bez większej subwencji samorządy nie są w stanie zatrudnić asystentów międzykulturowych, ani tych 40 tys. nauczycieli. Po drugie te ponad 75 tys. dzieci z Ukrainy uczących się już w polskiej szkole będzie chciało być klasyfikowanymi i promowanymi do kolejnych klas, a nie ma rozporządzenia w tej sprawie. Wciąż brak też informacji o nostryfikacji dyplomów oraz jasnych zasad i warunków zatrudniania nauczycieli. Co do wyższych pensji, kilka miesięcy temu Przemysław Czarnek zapowiedział, że będzie podwyżka za zwiększone pensum, potem wspominał coś o zwiększaniu wynagrodzeń już bez większej liczby godzin pracy przy tablicy, ale nauczyciele potrzebują rzeczywistego wzrostu pensji, a nie deklaratywnego na zasadzie 2,3 proc.
Kiedyś przeprowadzano symulacje, według których pracodawcy uznali, że 3,5 tys. to odpowiednie wynagrodzenie za proste prace. Takie wynagrodzenie osiąga dopiero nauczyciel dyplomowany. Wielu pedagogów dostaje dodatek uzupełniający, bo inaczej zarabiałoby poniżej płacy minimalnej - to obraz tego środowiska. A jeszcze teraz słyszymy: będziecie więcej pracować, będziecie mieć trudniej, ale dacie radę, kierujcie się empatią, na razie nie mamy pieniędzy, bo daliśmy na inne socjale, albo tym, którzy są naszym elektoratem.
Jest odpowiedź ministerstwa w sprawie tych rozmów?
- Nie żartujmy. Kilka dni temu mieliśmy delegację ze Szwecji. Goście pytali nas, jakie są relacje związków zawodowych z ministerstwem, bo oni jak mają problem, to dzwonią do ministra. Ja miałem chyba pięć terminów spotkania z ministrem, do żadnego nie doszło.
RadioZET.pl