Oceń
Aleksandra Pucułek: - Wie pan, że jak się wpisze pana imię i nazwisko w wyszukiwarkę, to wyskakuje...
Marcin Józefaciuk, wicedyrektor Zespołu Szkół Rzemiosła w Łodzi: - Żona.
Tak, ale też tatuaże. Czyli szukał się pan w internecie?
- Z obowiązku. Kiedyś sprawdzałem, jak mówią o szkole.
A teraz ze szkoły przeniesie się pan do telewizji?
- W żadnym wypadku.
Pytałam o internet, bo szukałam informacji o nowym telewizyjnym programie, w którym wziął pan udział. Premierowy odcinek zobaczymy 14 marca. "Nastolatki rządzą ... kasą" ma pokazać, jak młodzi ludzie poradzą sobie z finansami, którymi dotychczas zarządzali rodzice. Jak pan trafił ze szkoły do takiego programu?
- Pewnego razu w podcaście Radia ZET „Szkoła marzeń” powiedziałem, że już nie będę dyrektorem, tylko będę uczył sześciu przedmiotów, bo nie ma kto. Podłapały to inne media, zrobiło się o tym bardzo głośno. Istne szaleństwo.
Niechcący.
- Mogę tylko podziękować. Zmieniła pani moje życie. Od tego wszystko się zaczęło, inaczej nikt by się tym nie zainteresował. W pewnym momencie zaprosiło mnie Dzień Dobry TVN, żebym opowiedział o tych sześciu przedmiotach i o tym, że sam poszedłem na fizykę, bo dwa lata nie mogłem znaleźć nauczyciela. Po kilku wizytach w studiu w październiku w moje urodziny zadzwoniono do mnie z firmy produkującej dla TVN różne formaty z zapytaniem, czy nie chciałbym przyjechać do Krakowa, żeby porozmawiać o nowym programie. Pomyślałem, że mam 80 dni zaległego urlopu, więc jeden dzień można wykorzystać na podróż do Krakowa. Przeszedłem coś w rodzaju castingu i po tygodniu była decyzja na tak.
Wie pan dlaczego akurat pan?
- Zapytałem, bo to było dla mnie coś dziwnego. Produkcji zależało na tym, żeby to był ktoś ze środowiska, żeby umiał wytłumaczyć normalnymi słowami, co się dzieje z nastolatkiem. A że jestem na tyle charakterystyczny, pewnie przez tatuaże, więc postanowili mnie wypróbować i wybrali mnie z short listy. W listopadzie zaczęliśmy nagrywać. Właśnie nagrywamy dziewiąty odcinek, w kwietniu – ostatni.
Jaką pan ma tam rolę?
- Mam kilka. Jestem prowadzącym, więc rozpoczynam cały eksperyment. Wprowadzam uczestników w idee programu, wręczam budżet nastolatkowi - i to są rzeczywiście pieniądze danej rodziny, które rodzice wyciągnęli z konta. Tłumaczę, jak dotychczasowo wyglądał domowy budżet, jaka była struktura wydatków. Potem pracuję z nastolatkiem, moją rolą jest też współpraca z nim, obserwowanie i pomaganie. To ona lub ona decyduje, np.: zabieram was na wycieczkę, więc w tym miesiącu nie ma wyjścia na kawy, oszczędzamy, więc gotujemy w domu. Nastolatek ustala też nowy podział obowiązków i reguły, np. że chce wracać później do domu.
Czyli nie tylko wydatki się zmieniają.
- Tak, bo też nowe zasady finansowania rzutują na całość. Nastolatek przyjmuje funkcję dorosłego. Ja cały czas patrzę, czy nikomu nie dzieje się krzywda, jeśli któraś ze stron zbyt mocno narzuca swoje zdanie, to interweniuję. I były takie interwencje. Przeprowadzałem naprawdę trudne, wielogodzinne dyskusje z rodzicami, żeby wytłumaczyć im, że krzywdzą swoje dziecko. Z rodzinami pracuje też psycholog. Moim zadaniem jest też tłumaczenie widzowi, dlaczego nastolatek robi to, co robi, dlaczego rodzice tak się zachowują.
O czym to właściwie jest? Bo można potraktować to jako zwykłe reality show, ale też program o problemach społecznych.
- Przemycamy trochę finansowej edukacji, ale przede wszystkim to chyba pierwszy program, który pokazuje generację Z od środka, to w jaki sposób ona działa. Głęboko wnikamy w życie rodziny. Żadna z tych sytuacji nie jest reżyserowana, rzadko możemy sobie pozwolić na dubel, bo emocji nie da się jeszcze raz wykrzesać. Nie mam napisanych kwestii, nie chciałem też zapoznawać się z dokumentacją rodziny, bo wolę się spotkać z nią na żywo, porozmawiać, sam się zaciekawić, zaszokować. A pokazujemy wszystkie kasty rodzinne, bo mamy osoby, które nie mają dobrze w życiu i takie, które zarabiają grubą kasę. Albo miesięcznie zarabiały 30 tys., ale ich firmy padły po Polskim Ładzie i zarobki spadły do 7 tys. Na pewno te rodziny mają problem, o którym warto porozmawiać i taki program w pewnym sensie jest dla nich terapią.
Co najbardziej zaskoczyło nauczyciela w takiej produkcji, w pracy przed kamerą?
- Wszystko, ale chyba największym zaskoczeniem była dla mnie współpraca ekipy. Operatorzy dokładnie wiedzą, gdzie mają się znaleźć, druga osoba bez pytania, wie co robić, jaki podać kabel. Nigdy nie miałem do czynienia z takim profesjonalizmem. W szkole idziemy często na żywioł. Z kolei w nastolatkach zaskoczyło mnie to, jak szybko mi zaufali i otworzyli się przede mną.
Skąd to się wzięło u pana? Ta umiejętność pracy z młodzieżą.
- Nie mam pojęcia, bo jestem introwertykiem. Chyba po prostu lubię młodzież, szanuję ją i traktuję jak partnerów, na równi, a nie jako przedmiot, nad którym muszę pracować.
I z tego powodu trafił pan do pracy w szkole?
- Zawsze chciałem być nauczycielem, chociaż nie lubię dzieci. Pracowałem trzy miesiące w przedszkolu i nigdy więcej. Dobrze czuję się z młodzieżą, ze studentami, bo przez kilka lat byłem też wykładowcą.
A w swojej szkole dobrze się pan czuł?
- Nie, czułem się źle. Wychowywałem się w Łasku, w małej wojskowej miejscowości. Byłem odtrącany, niezrozumiany przez nauczycieli, rówieśników. Może ze względu na moją wagę, bo łatwiej było mnie przeskoczyć niż obejść. W pewnym momencie ważyłem ponad 120 kg. Łatka dziwnego grubasa przylgnęła do mnie mocno. W trzeciej klasie liceum przeniosłem się do Łodzi i to mi pomogło. Już chyba więcej od życia po ryju nie mogłem dostać, bo byłem bity, wykluczany w poprzednich szkołach i tutaj w końcu zacząłem się zmieniać. Nabrałem pewności siebie, otworzyłem się.
Gdy zostałem dyrektorem, chciałem stworzyć inną szkołę niż ja miałem. Nie mówię, że moje szkoły były złe, ale ktoś czegoś nie zauważył w pewnym momencie. Dlatego też teraz z dzieciakami chcę być na tyle blisko, żeby zareagować, kiedy będzie potrzeba, żeby ich usłyszeć, kiedy zaczynają mówić. We mnie chyba już zawsze będzie poczucie bycia grubasem, tego się już nie da wyeliminować.
Jak w takim razie przeszedł pan do bicia rekordów świata w ultramaratonach? W styczniu na rzecz WOŚP w ciągu 24 godz. przebiegł pan ponad 200 km. W lutym podchodził pan do bicia rekordu świata, czyli 420 km w ciągu 48 godzin. Wszystko w ramach akcji na rzecz fundacji „Przegoń raka dla dzieciaka”.
- W pewnym momencie zacząłem się mocno odchudzać, doszedłem do wagi 45 kg, co skończyło się szpitalem i operacją, więc z jednego ekstremum przeszedłem w drugie. Biegam dopiero od czterech lat. Najpierw krótkie dystanse: 6 km, potem 12. Znudziło mi się i zdecydowałem się na dłuższe. Nie miałem gdzie wyładować energii, a Ministerstwo Edukacji i Nauki dostarczało mi regularnie wiele emocji. Wkurzenie mnie napędzało. A tak naprawdę myślę, że to jest po części powiązane z męską depresją, bo znów to jest pójście w ekstrema, sprawdzanie swoich granic. Za miesiąc kończymy nagrania i już zastanawiam się, co będzie, jak zniosę ten spokój, stagnację.
Włożę kij w mrowisko. Nie boi się pan zazdrości ze strony środowiska?
- Już ją trochę przeżywam, bo są głosy typu: celebryta, zrezygnował ze stanowiska, bo chciał zdobyć wielki świat. A przecież każdy może wziąć udział w różnych przedsięwzięciach medialnych.
Słyszy pan to na żywo, czy są to komentarze w internecie?
- I tak, i tak, ale jak słyszę, że ktoś znajomy tak mówi, to potrafię podejść i powiedzieć, żeby miał tę odwagę i prosto w twarz przedstawił mi, co sądzi.
Silny pan jest.
- Życie mnie tego nauczyło. Znam swoją wartość, pokazały mi ją też dzieciaki ze szkoły. Gdy próbowałem pobić rekord świata, wysyłały mi filmiki, odwiedzały mnie. Nie udało się pobić rekordu, ale dzięki temu one też zobaczyły, że nie zawsze trzeba odnosić sukces. Po tym biegu w każdym budynku szkoły uczniowie wywiesili plakat dla mnie. Na długiej przerwie ściągnęli mnie do sali i pokazali prezentację, którą dla mnie zrobili. Dali mi też minionka z papieru i puchar.
Kadra jest po części za mną. Część się nie zgadza z tym, co robię, ale akceptuje, toleruje to. Zresztą nauczyciele wiedzą, że bieganie czy program robię w wolnym czasie. A nic im do tego, jak wykorzystuję swój urlop. Moje klasy nie były zostawione same sobie, gdy jeździłem na nagrania. Przygotowywałem wcześniej materiały, nagrywałem filmiki, żeby zastępujący mnie nauczyciel puścił na lekcji. Dzieciaki odsyłały mi potem prace domowe i w hotelu je sprawdzałem. Niewiele zajęć straciły, a tak czy siak musiałem wykorzystać urlop, bo groziła kara szkole.
Oczywiście tych negatywów jest i było sporo. Co jakiś czas, gdy jeszcze byłem dyrektorem, dostawałem groźby śmierci ze względu na Ukraińców, których chętnie przyjmowaliśmy do szkoły i ich promowaliśmy. Wszystkie pogróżki były zgłaszane na policję, ale sprawy umarzano ze względu na niemożliwość wykrycia sprawców. Jak ktoś chce się wyżyć, to się wyżyje, czasem nie ma na to rady. Na zazdrość, zawiść, hejt nie powiem, że jestem gotów, ale też doświadczyłem tej fajnej strony. Widzę uśmiechy w sklepie, czy na stacji benzynowej, słyszę szepty z pytaniami, czy to ja. Dzieciaki mi też mówią, że coraz częściej widzą zapowiedzi programu w telewizji, że będą oglądać. Wolę się skupiać na pozytywach, chociaż być może po programie i mnie będzie potrzebny psycholog albo psychiatra.
Kończąc i jednocześnie wracają do początku rozmowy, skąd te tatuaże, co oznaczają?
- Każdy coś oznacza, każdy się z czymś wiąże. Mam czarną wstążkę dla babci, ulubione kwiaty mojej mamy, babci, swojego psa, jego łapki, pyszczek. Mam flagi różnych narodowości, które kocham, z którymi jestem związany. Polska oczywiście też jest. Ale mam też minionki. Są też nietoperze, których się boję i to był jeden z moich pierwszych tatuaży. Są plany na kolejne, ale nie zdradzę, co to będzie.
A ile pan teraz przedmiotów uczy?
- Angielskiego, angielskiego zawodowego, fizyki, WF, polskiego jako obcego. Czasem wchodzę na zastępstwo z informatyki i mam wychowawstwo. Obecnie robię studia podyplomowe z rewalidacji i z przedmiotów optycznych teoretycznych, bo od tego też brakuje nauczycieli.
RadioZET.pl
Oceń artykuł